czwartek, 26 listopada 2015

O chorobach słów kilka

Zgadliście, właśnie jestem chora.

Pierwszy raz nie moje zdjęcie - bo nic z moich mi nie pasowało :(

Także choroba...
Stan, który trudno określić. Bijesz się z myślami, czy możesz pozwolić sobie na to, żeby zostać w domu czy musisz jednak wyjść z domu. Stan pomiędzy "Tak, nareszcie nie muszę wstawać i jechać na drugi koniec miasta!" a "Cholercia, trzeba by wstać, bo jednak klasa maturalna...". Jednak najgorzej jest kiedy już naprawdę nie możesz wstać. Serio, trzeba cię staczać z łóżka, a tobie i tak wszystko jedno. Podnosisz się jedynie w bardzo awaryjnych sytuacjach, a najbardziej wyćwiczone mięśnie to te, których musisz używać do wydmuchania nosa. To już ten etap choroby, kiedy poddaję się nawet jako kobieta. 
Jednak wszystko ma swoje plusy. Niedoczytana lektura? Już za chwilę będzie przeczytana. Zaległości w notatkach? To właśnie czas, żeby je wreszcie napisać. O filmach, serialach i książkach niebędących lekturami wspominać chyba nie muszę. A jak przyjemnie stwierdzić, że za oknem mróz, a ja nie muszę wychodzić z łóżeczka!
Czy nie za dużo tych plusów? No właśnie nie.
Do tego, że nie masz siły żyć warto dorzucić katar cieknący z nosa oraz nos cały czerwony od ciągłego wycierania go chusteczkami. Kaszel nie dający nic powiedzieć, oraz ból gardła nie pozwalający nic zjeść. A raczej cieszyć się z tego. I ta paskudna gorączka, błagam, no ile można mieć za dużo stopni!
O! Znajomy napisał, że robi dziś coś fajnego! Pytanie: idziesz ze mną? Odpowiedź: nie, bo jestem chora. No i przecież nikt nie przyjdzie, bo się boi zarazić (swoją drogą kto by się nie bał). 
Nagle uświadamiasz sobie, będąc cały dzień w swoim pokoju, że wszystkie pasje krzyczą do ciebie, że je zaniedbałeś. Aparat jest smutny, bo dawno nie wychodził na spacer, nuty płaczą, bo dawno nikt z nich nie śpiewał. 
Nie muszę chyba jeszcze dodawać, że nie dość, że czujesz się okropnie, to wyglądasz jeszcze gorzej. Nie jestem pewna czy wszystkie (bo do takiego wniosku dochodzę patrząc na ludzi chodzących po Warszawie), ale przynajmniej ja lubię wyglądać ładnie. To, że czasami jest to względna uroda to już inna sprawa (ale do tego mam po prostu kolekcję swoich okularów przeciwsłonecznych). Nie mniej jednak, choroba słowo "ładnie" wyrzuciła ze swojego słownika i jego po prostu nie uznaje. Nie ma, albo ja po prostu nie poznałam jeszcze, osoby, która wyglądałaby ładnie chorując. Te słowa się nie łączą. Nie.
A jak się przed taką chorobą uchronić? 
To jest trudne pytanie, na które odpowiedzi nie znam od ponad 18 lat swojego życia. Po prostu czasami jestem chora, a czasami nie. Mogę przez pół zimy chodzić bez kurtki i nie będę chora, a mogę wyjść w lato w złych skarpetkach i już zachoruję. Nie rozumiem tych zasad i zależności. 
A co się nigdy nie zmienia?
Arsenał leków i herbatek. Czyli syropki na odporność, witamina C i herbata z miodem i cytryną. Ta herbatka to jest jeszcze jeden z plusów. 

znad parującej herbatki,

leksa.

wtorek, 17 listopada 2015

Dlaczego imprezuję?

I to jest w sumie dobre pytanie.

Tak, to ja na imprezie
Kontynuując. Wszyscy mam wrażenie imprezują, bo tak robi reszta społeczeństwa. I co robią na imprezach (w szczególności mowa tu o chcących popisać się gimbusach)? Piją to co wszyscy, w takim tempie jak wszyscy i muszą się napić z każdym osobno. Jak się domyślacie - to nigdy nie kończy się dobrze. 
I chyba nie o to chodzi.
To znaczy, nie wiem, ale tak mi się zdaje, że nie chodzi o to, żeby pokazać światu swój obiad (i to wcale nie na instagramie!), wyznać wszystkim miłość czy prawie wypaść przez balkon. 
O co więc chodzi? 
Chyba o jakąś kulturkę. Nie dawajmy się oszukać - na imprezach JEST alkohol. Tak, papierosy też. Ale jeśli masz jakieś zasady, wcale nie musisz pić i palić, co nie? Nawet jeśli ktoś cię zmusza. I tu zaczyna się kulturka. Asertywność jest w cenie, dokłada się do kulturki. No nie wiem jak wam, ale ja w zasadzie chodzę na imprezy (jeśli już wyjdę) po to, żeby spotkać się z ludźmi. No i tylko po to. Bo choć alkohol w moim wieku to nie grzech (ale nieumiarkowanie jego to grzech w każdym wieku, a pokutę ma się następnego dnia rano - żarcik, jak zwykle nieśmieszny) i nikt nie zrobi mi krzywdy za to, że napiję się na przykład piwa to jakoś nie ciągnie mnie szczególnie do tego. No dobra. Napiję się czasami, ale na Boga!, przecież nie do nieprzytomności.
Ajj, no czasami też się przejdę na jakąś imprezę żeby pocykać fotki (#Leksafotograf) i jara mnie to, że mogę się ubrać i pomalować inaczej niż na co dzień (nie po to kupuję kosmetyki, żeby ich nie używać!).
A jak słyszę historie, które zaczynają się "słuchaj, ale w piątek był melanż...!" to najczęściej odechciewa mi się tego słuchać, bo kolejne rozprawy o przelanych litrach wódki i kolejnych zawartościach żołądków innych ludzi jakoś mnie nie satysfakcjonują jako słuchacza.

leksa. 

sobota, 31 października 2015

Konkurs na najlepszy grób

...oraz płaszczyk.

Jak zwykle ładne - bo moje

Nadeszło moje ulubione święto w roku, mianowicie Wszystkich Świętych, Zaduszki, Święto Zmarłych, jak kto tam to nazywa (jeszcze może być Helloween i Dziady, ale tu zaraz będzie poruszenie, że pogańskie święta. Co tam, odprawmy Dziady!). W skrócie wszyscy wiedzą o co chodzi. Jest to oczywiście również czas opływania harcerzy w pieniążki - Akcja Znicz!
Trip po grobach, cmentarny maraton. Przygotowania zaczynają się kilka dni wcześniej. Wyciągane są z szaf wszystkie możliwe cenne skarby. Plecaki i torby zawierają tylko najważniejsze rzeczy: zapas zniczy, pieniądze na świeże kwiaty, zapas zapałek, zapalniczek oraz profesjonalnych zapalarek do zniczy, suchy prowiant (kanapeczki, owoce, cukierki - nic nie może nas zaskoczyć), termosy z ciepłą herbatą/kawą, zapas ciepłych szalików, czapek, rękawiczek,śpiwór i namiot (w razie gdyby trzeba było gdzieś przekoczować), kilof (żeby dostać się bez problemu do każdego tramwaju). Każdy tak zaopatrzony może wraz ze swoją bliższą i dalszą rodziną wybrać się na cmentarze - wszystkie okoliczne - aby odwiedzić groby rodziny, znajomych, rodziny znajomych oraz znajomych rodziny. Albo coś takiego. Wcale nie mówię, że to źle, bo chyba pamięć po zmarłych jest ok, ale po co manifestować to TYLKO raz do roku? W dodatku w taki sposób (czyli poprzez konkursy na najlepsze: groby i płaszczyki)? Przez większość swojego dotychczasowego życia nie bardzo orientowałam się gdzie idziemy, komu "palimy świeczkę" (Jezu, jak to głupio brzmi) i kto do jasnej Anielki jest kim w tym zbiorze ludzi krążących po cmentarzu.
Wrócę do tytułu posta. 
Także co roku odbywa się niepisany konkurs na najlepszy grób. Każdy kupuje jak najlepsze, najładniejsze, największe kwiaty, znicze, wiązanki. I wszystko musi do siebie pasować. Kwiaty i znicze w jednakowym kolorze (albo przynajmniej zbliżonym), bo jak nie będą to zmarli na pewno się pogniewają. ("Janusz, popatrz - Kowalscy znowu mają lepsze kwiaty. Synu, idź i kup lepsze. Nie tak, źle to stawiasz. W prawo, no w prawo. Nie tak bardzo! No. Ten biały przestaw do przodu. A ten jest jakiś taki mały, daj go do tyłu. Źle ułożyłaś te kwiaty, popraw to. Nie tak, wszystko ja muszę robić. O, nareszcie, tak dobrze. Co to jest? To są te lepsze kwiaty? Przecież nie pasują do kompozycji" etc. etc.)
Kolejna rzecz: płaszczyki. Wszyscy wyciągają najlepsze kurtki, futra, swetry, szaliki etc., tylko po to, żeby pochwalić się na cmentarzu - tak, też tego nie rozumiem. Nad cmentarzem i w kościele unosi się ten znajomy zapach naftaliny, ah, już czuć listopad! 
I sztuczność znajomych i rodziny przy grobach i między nimi: "Gdzie kupiłaś płaszczyk? Bo nowy chyba, a jaki ładny!", "Nie, nie już dawno kupiłam!". Między sobą posyłane sztuczne słodkie uśmieszki, a jak tylko odejdą - "Boże, ona znów założyła ten okropny płaszcz, czy ona nie ma lustra w domu?".
Esencja pierwszych dni listopada? Usta posklejane pańską skórką, zapach naftaliny i palących się zniczy, znajomi harcerze pod bramą główną cmentarza na Wólce oraz docinki starszego rodzeństwa. Co za tym idzie: konkurs na to, kto zje więcej pańskich skórek. Ludzie patrzący na innych z nadzieją, że mają lepsze znicze oraz z zazdrością - bo tamci mają lepsze te znicze!

Świąteczne pozdrowienia, pamiętajcie o odprawieniu swoich Dziadów!

leksa.

czwartek, 22 października 2015

Pory roku i co do nich mam

Dlaczego zawsze jest nie tak jak ja chcę?

Widok z Twierdzy Modlin na Narew wpadającą do Wisły - wtedy było całkiem ładnie (maj 2015)

Oczywiście, że wiem, że nigdy nie będzie tak jak JA chcę. Ale jako Polka (taki stereotyp pozwolę sobie przywołać) muszę narzekać. 

WIOSNA
Ładnie, ładnie. Co prawda początek nie jest zachwycający, bo jest szaro, wszędzie jest błoto i nadal jest zimno. Ale jak później się ociepli to jest coraz lepiej. Grube kurtki i płaszcze robią wypad do szafy, a my nareszcie cieszymy się jak głupi, że jest 12 stopni. Spoko, ja też prawie skaczę z radości. Na wiosnę niestety zaczynają również pylić wszystkie piękne roślinki. A jak się ma uczulenie na takie badziewie, to i trudno podziwiać wiosenkę przez załzawione i spuchnięte oczy. Trudno też jest się cieszyć jak leci z nosa prawie jak z kranu... Najgorzej. Za co jeszcze nie lubię wiosny? Za częste zmiany pogody, czyli wczoraj było 24 stopnie, a jutro będzie pewnie koło zera.

LATO
Kiedyś była to moja ulubiona pora roku (nie na darmo blog zwał się do niedawna "omg, it's summer"), ale kiedy uświadomiłam sobie, że nie ma co oszukiwać siebie i innych - przecież nie wielbię lata AŻ tak bardzo. Mam wrażenie jednak, że wszyscy tę porę roku sobie upodobali. Szczególnie dzieciarnia w wieku przedszkolno-szkolnym, bo przecież wakacje! Ja też zawsze kuszę się na ten argument. Dwa miesiące wolnego, no dwa! W tym roku co prawda cztery (!). Dobra, więc jest cieplutko, są wakacje. Ale jest też ZA gorąco. Najlepiej by było siedzieć bez niczego, ale nie wypada niestety. Najlepsze na lato jest nasze polskie morze. Tam przynajmniej nie jest aż tak gorąco (morska bryza i takie tam).

JESIEŃ
No niestety znów robi się zimno. Powtórka z wiosny: jednego dnia -1, następnego 15. Znów trzeba zacząć nosić te okropne kurtki, płaszcze, szaliki, czapki, grube bluzy... Jaki jest plus? Z resztą zimy też? Wraz ze spadkiem temperatury spada ilość zakochanych par na ulicach. Nie to żeby coś, bo wiem jak to jest być zakochaną, ale no ile można. Nie można tego wszystkiego robić w domu? Albo dyskretniej? #idźciesiękochaćgdzieindziej. Oczywiście są też plusy: robią się niesamowite plenery, bo drzewa są naprawdę piękne (już spaczenie: piękne zdjęcia, bo fajne ciepłe kolory), czasami jak zaświeci słoneczko to aż miło popatrzeć i wyjść na spacer. Jak pada też czasami fajnie: siedzenie w domu z książką i gorącą herbatką - marzenie.

ZIMA
Jeszcze zimniej. Jeszcze grubsze ubrania. Więcej szalików, czapek, swetrów, elektryzujące się włosy, a czasem i nawet zamarzające (!). Szkoda, że ostatnio zima w Polsce niestety w większości sprowadza się do śniegu z deszczem, zimnego wiatru i nieprzyjemnej wilgoci w powietrzu. Najgorsza rzecz: roztopiony śnieg wszędzie, drobny śnieg zawiewający w oczy. Plusy? Ładne widoczki, fajne zdjęcia można zrobić (jak nie odmarzną paluszki), ferie świąteczne i zimowe (co za tym idzie narty!), sylwester... No właśnie: święta. Lampki, choinka i te piosenki świąteczne... A nie, chwilę o tym będzie świąteczny post (ale już zdradziłam!). Znów można poczytać książkę, obejrzeć film, wypić gorącą czekoladę, która pasuje do zimy bardziej niż herbata. 

Wyczerpująco chyba było.

leksa.

poniedziałek, 19 października 2015

Książki ambitne i te mniej

Nareszcie dorwałam się do tematu, który już kiedyś zapowiadałam.

Bo gdzieś zgubiłam wszystkie inne zdjęcia książek.
Na zdjęciu akurat przykład książki ambitnej. Fantastyka w wykonaniu pana Martina jest dziełem sztuki i gdyby nie sceny krwawe i erotyczne - liczyłabym, że kiedyś będzie w kanonie lektur.
Jak rozróżniam ambitność książek? 
Na początek może to być ich objętość. Grube książki mają u mnie dużo większe powodzenie. Co nie oznacza, że wszystkie opasłe tomy są dobrej jakości (co tu dużo mówić Zmierzch choć grubiutki - ambitności ma 2/10), a cienizny są zawsze skazane na porażkę.
Co jest następne? Tytuł. Często po tytule można dowiedzieć się bardzo dużo o książce. Słowa "miłość", "kocha", "cud" etc. najczęściej wróżą słabą książkę - oczywiście według mnie. Mdłe romansidło. Jeśli jednak tytuł jest dość interesujący...
Można wziąć książkę do ręki i przeczytać opis z tyłu okładki. Albo pierwszą stronę. Mówią całkiem sporo (szczególnie pierwsza strona, bo przedstawia sposób pisania autora i styl książki), tak właśnie znalazłam wiele dobrych książek, które zostały na stałe umieszczone na moich półkach i z radością na nie patrzę.
Często książki czyta się z polecenia - bo jak się lubi czytać, to i znajomych się ma często takich co też to lubią. Tak przejechałam się na trylogii Dotyk Julii. Pierwsza część to cudo. Naprawdę jest napisana pięknie i ma ciekawą fabułę. Jednak przez drugą część nie zdołałam przebrnąć. Dlaczego? Bo staje się typową książką młodzieżową - miłość, miłość, miłość. Trochę jak Romeo i Julia, bo zawsze są jakieś przeszkody ku tej miłości.
Jeśli jesteśmy już przy książkach młodzieżowych - czas na moją krytykę.
Dlaczego ich nie lubię? Bo wszystkie są pisane "na jedno kopyto". Szczególnie źle jest kiedy głównym bohaterem jest dziewczyna. Do pewnego momentu w zasadzie książka jest spoko. Ale nieunikniona jest romantyczna miłość. Hm, na przykład Igrzyska śmierci. Fajna książka? Fajna. Chociaż ostatnia część... Trudne wybory Katniss pomiędzy Gale'm, a Peetą... błagam. Napisane pod biedne nastolatki czekające na pięknego księcia na białym rumaku.
No właśnie. Fabuła tych książek zmierza najczęściej do tego samego punktu, czyli do pięknej bohaterki - bo każda jest piękna, nawet jeśli wszyscy sądzą, że jest brzydka, to na koniec przemienia się w niesamowicie pięknego łabędzia, przemiana jak siemasz - w pięknej białej ślubnej sukni zmierzającej do równie pięknego ołtarza, na którym stoi jej piękny przyszły mąż. 
Weźmy pod lupę Johna Greena. Każdy słyszał o Gwiazd naszych wina. Ok. Historia ta sama. Romansidło jak się patrzy. A czy ktoś czytał Szukając Alaski? Jest dużo lepsza od GNW. Dlaczego? Moim zdaniem dlatego, że napisanie książki z perspektywy chłopaka dla mężczyzny jest dużo łatwiejsze (odwrotnie też). Bo jest zgodność psychologiczna. Żeby pisać z perspektywy drugiej płci trzeba być prawie geniuszem (J.K. Rowling zrobiła to świetnie!). 
Popularnością cieszyła się u mnie Sara Shepard i jej Pretty Little Liars. Pierwsze cztery części - przyjemne. Fajny kryminał, taki leciutki. Z każdą kolejną częścią jest coraz gorzej, ale uparcie czytałam, bo chciałam się dowiedzieć kto, do jasnej Anielki, jest A. Niestety przy chyba... XII części porzuciłam serię - zmęczyła mnie okrutnie.
Zastanawia mnie teraz - jak osoby w moim wieku (bo najczęściej do nich skierowana jest lekka literatura młodzieżowa) mogą czytać te książki? Bo podejrzewam, że przynajmniej większość jest na zbliżonym do mojego, poziomu inteligencji i rozwoju umysłowego. A mi te książki raczej pasują do nastolatków 12-15 lat. No max 16.
A jak zachęcić ludzi do czytania? Ja publikuję na swoim instagramie książki,  które czytam. Może ktoś skusi się, na książkę, która mi przypadła do gustu? Dodatkowo, jeśli któryś z moich znajomych zapyta się o jakąś książkę - staram się dobrać ją do jego zainteresowań i poziomu inteligencji książki (jeśli można to tak określić - w sumie chodzi o ambitność). Jestem już chyba jak bibliotekoznawca - w każdym razie staram się. A moim znajomym wychodzi na dobre (już nie jedną osobę przeciągnęłam na "czytelniczą" stronę mocy).
By the way - już drugi rok z rzędu biorę udział w wydarzeniu 52 książki. Pewnie każdy wie o co chodzi, ale szybkie wytłumaczenie - chodzi o to, żeby w rok przeczytać przynajmniej 52 książki. Niestety już drugi rok mi nie wychodzi tak jakbym chciała, chociaż w tym roku znacznie się poprawiło. A w przyszłym roku na pewno już wyjdzie!
A gdzie maruda kupuje książki? Przez długi czas były to różnej maści księgarnie - czyli miejsca dość oczywiste. Ale od pewnego czasu z koleżanką z klasy chadzamy do antykwariatów. Dlaczego? Oczywiście dlatego, że książki w antykwariatach są A: tańsze, B: mają niepowtarzalny klimat, historię.
Jak zwykle na koniec, zapraszam na wspólne herbatki i soczki porzeczkowe, dyskusje i inne pogaduszki/ploteczki.

leksa.

sobota, 17 października 2015

Jak przekroczyć linię pomiędzy inspiracją a kopiarstwem?

Jak? Nie wiem. Nigdy nie przekroczyłam.


A przekroczyć łatwo, bo jest cieniutka. Jak? No właśnie.
Ostatnio trafiłam na bloga o marudzeniu. O dziwo nie był to mój blog. I również o dziwo - znam jego oraz jego autorkę - miał inną nazwę zaledwie kilka dni temu kiedy wchodziłam i sprawdzałam co nowego.
Hm. Może to zbieg okoliczności? Może. Może nie znam wystarczająco autorki - może tak być. Ale i tak zdaje mi się, że coś tu poszło nie tak. 
Inspiracje są spoko. Sama przeglądam internet w poszukiwaniu inspiracji - inaczej większość ludzi nie mogłaby funkcjonować. To rzecz normalna, można by nawet powiedzieć - ludzka. Gdzieś trzeba popatrzeć, żeby wiedzieć jak się fajnie ubrać, umalować, jaką zrobić sobie fryzurę. A no i przecież każdy z nas kiedyś musiał zasięgnąć gdzieś, żeby napisać dobre wypracowanie z polskiego! Inspiracją może być wszystko. I może tu właśnie jest problem? 
A co z kopiarstwem? Dobre pytanie. Jako wspaniały przykład można dać wspaniałego naszego poetę - Juliusza Słowackiego. Mało kto go lubi. Właśnie dlatego, że jego dzieła w większości są, brzydko mówiąc, "zerżnięte" od innych. "Balladyna"? Chyba już było. Czy tylko ja słyszę obijającego się o uszy "Makbeta"? "Kordian"? Imię łudząco podobne do bohatera III części "Dziadów" Mickiewicza. Czy przypadkiem nie był to Konrad? Czy zdarzenia z obu dzieł nie są co najmniej zbliżone? Aj aj, panie Słowacki, nie ładnie! 
Chyba właśnie dlatego porzucam szybko pisanie opowiadań. Bo w którymś miejscu zaczynam się zastanawiać, czy nie jest to podobne do innych książek, które przeczytałam. 
Może też dlatego nie lubię literatury młodzieżowej. Bo są do siebie podobne, sycą tylko młode dziewczęce umysły spragnione miłości. Ale o tym kiedy indziej, bo chyba odeszłam od tematu.
Wracając: rzucę jeszcze coś o muzyce, bo lubię i podobno się trochę znam (nie). Kiedyś czytałam pewien artykuł - pewnie wiele z was również - o inspiracjach muzycznych, które poszły o krok za daleko. Niby inny wykonawca, inny tekst, zupełnie inny teledysk... A jednak coś jest nie tak. Coś podobnie brzmi. Polecam lekturę tegoż artykułu, niestety link gdzieś się zagubił.
Temat został chyba wyczerpany, ale jak zwykle polecam się do dyskusji przy zielonej herbatce/soku porzeczkowym (niepotrzebne skreślić), jak kto woli.

A, i wybaczcie mi nawiązania do polskiego - ale rozszerzona matura z tego języka mnie wzywa ;)

leksa.

piątek, 2 października 2015

Harcerstwo i ludzie - harcerze

Zacznijmy od tego, że sama jestem harcerką.


Wstęp był potrzebny tylko po to, żeby nikt nie czepiał się, że "nie jesteś harcerką, a oceniasz harcerzy!".
Tak. 
Co można powiedzieć na wstępie o harcerstwie? Wszechstronnie wychowuje młodych ludzi... Chwilę, zaczynam pisać jakoś zbyt mądrze. 
Za co cenię harcerstwo? Bez niego, obawiam się, mogłabym już dawno skończyć na codziennym melanżu, alkohol lałby się strumieniami, a kolejny papieros byłby odpalany od poprzedniego. Chodziłabym pewnie do jakiegoś podrzędnego liceum lub technikum i ledwo co zdała maturę. Miałabym zupełnie inne poglądy na przykład na patriotyzm. No wiecie, Ojczyzna, Nauka, Cnota. Trzy literki z lilijki dużo dają jednak.
Każdy z harcerzy (przynajmniej tak mi się wydaje) pragnie dążyć do pewnej doskonałości - chyba dlatego staram się w szkole, w domu i przynajmniej próbuję być miła i pomocna dla ludzi. No właśnie harcerstwo mnie tak ukształtowało. Zaradność życiowa też oceniona na 5.
Różne interpretacje prawa i przyrzeczenia pozostawię, bo byłoby za długo. A jeśli ktoś pragnie rozmowy na ten temat - uporczywie zapraszam do zakładki "kontakt".
Oczywiście mnóstwo moich znajomych to harcerze - wspólne obozy, biwaki z drużyną, a nawet weekendowe kursy strasznie zbliżają ludzi. Wspólne śpiewanie, jedzenie, spanie - super!
A co mi w harcerstwie nie pasuje? Na przykład to, że wszyscy uważają, że masz dużo czasu. Wcale nie masz 5 sprawdzianów w tygodniu, nie musisz się zaopiekować chorą babcią. A nawet jeśli tak, to już nie. Bo wszyscy będą Ci wypominać, że nic nie robisz, chociaż starasz się jak możesz. Hmm, może to moja wina, bo nie potrafię dobrze zagospodarować swojego czasu (tej jednej rzeczy niestety się nie nauczyłam - ani w szkole, ani w harcerstwie). Cenię każdą osobę, która to potrafi. Podziwiam.
Dalej, wspomniany w tytule "człowiek - harcerz". Uważam, że jest to dość osobny podgatunek człowieka. A, i nie każdy harcerz jest "człowiekiem - harcerzem". 
Jeśli macie w swoich znajomych na facebook'u harcerzy, albo sami  nimi jesteście, możecie zauważyć (albo i nie, dlatego to przybliżę), że dzielą się na dwie podgrupy: normalsi oraz wspomnieni wcześniej.
Scharakteryzujmy obie grupy. 
Normalsi: co jakiś czas wrzucą harc-zdjęcie, harc-cytat, wezmą udział w harc-wydarzeniu. Może mają własny album z harc-zdjęciami, lubią jakieś harc-strony. Super. Bo przecież sporo życia poświęcają właśnie harcerstwu, a to przecież na dobrą sprawę świetna instytucja! Ale wstawiają też zdjęcia, statusy etc, które nie są związane z harcerstwem. Coś o znajomych, drobne przemyślenia i takie tam. Mają inne zajęcia i to widać. Natomiast...
Ludzie - harcerze: na ich facebook'u nie ma nic innego oprócz harcerstwa. Serio. Nic. Każdy kolejny post to coś w stylu "piszemy plan pracy", "na zbióreczce z ziomkami", "ja w mundurze", "ja i moi znajomi w mundurze"... A, warto wymienić jeszcze zasypywanie codziennie zdjęciami oraz  lajkowanie, komentowanie i udostępnianie wszystkich postów harc-stron. Obawiam się, że normalnego życia też brak. Bo przecież życie to nie tylko facebook (chociaż czasami tak wygląda).
Ok, są rzeczy, które i ja robię. Mam swój własny album ze zdjęciami tylko harcerskimi - ale uważam to za przemycenie fajnego promo na swoim profilu. Jeszcze jedna super akcja: zmienianie zdjęć profilowych na 22 lutego (Światowy Dzień Myśli Braterskiej - taka mała imprezka co roku, kiedy harcerze i skauci świętują). Wszyscy harcerze na fb zmieniają swoje zdjęcia profilowe na te w mundurze. Jeden dzień i koniec. Taki happening.
Na koniec wspomnę o mitach związanych z harcerstwem. Będzie krótko i na temat.
Nie, nie biegamy cały czas w mundurach. Na obozach też.
Tak, mamy inne pasje (które dodatkowo możemy rozwijać!), chociaż chyba największą życiową jest harcerstwo.
Nie, nie pomagamy ludziom na siłę. Owszem zapytamy się czy nie pomóc, ale jeśli spotka nas odmowa - nic na siłę, nie?
Nie, nie siedzimy zawsze na podłodze w komunikacji miejskiej. Czasami w pociągach. Ale sporadycznie.
Nie, nie jesteśmy zadowoleni jak budzą nas w nocy na gry nocne. Chociaż pewnie części się to podoba to... nadal nie.
Nie zawsze jesteśmy najgłośniejszymi ludźmi w okolicy. To zdarza się nawet innym.
Nie każdy zna na pamięć milion szyfrów i węzłów. Znajomość morse'a jest umiejętnością bardzo rzadko spotykaną.
Jeśli ktoś chce porozmawiać o tychże mitach, a również innych - znów - zakładka "kontakt".

Żeby było tematycznie: 
Czuwaj!

dh. leksa <3 (czy już przesadziłam? ;p)

czwartek, 24 września 2015

Polityka, shitstorm i takie tam

Hm. Sam tytuł posta jest kontrowersyjny. Dlaczego? Bo jest w nim pewne słowo. Zaczyna się na "poli", a kończy na "tyka". Wiem, że trudno się domyślić. Potwierdzam, jeśli o tym myślisz, a myślisz na pewno (chociaż...) - tak, to właśnie "polityka". A i jeśli drażnią Cię kwestie mocne kwestie polityczne - to czytasz na własną odpowiedzialność!

Zdjęcie z Wrocławia, po pierwsze bo tak, a po drugie, bo lubię Wrocław
I tu właśnie będzie trochę przemyśleń o polityce i działaniu naszego państwa - jakże pięknego (tu akurat nie ma ironii!) i jakże dobrze zorganizowanego (tu obecność wymienionej wcześniej przemilczę).
Zacznijmy od bardzo gorącego ostatnio tematu uchodźców. Ach, jak ja się lubuję w takich tematach! Kochany Czytelniku, może domyślisz się jaki jest mój stosunek do nich. Nic do nich nie mam. Serio. Każdy człowiek jest równy, chociaż każdy inny. Jeśli mam coś do danej osoby - na pewno nie wynika to z jego wyglądu, rasy, poglądów etc. 
Wracając do Syryjczyków - pewnie są super ludźmi (nie wiem, nie rozmawiałam) i pewnie jak wśród każdego narodu są różne "typy" Syryjczyków: są i bardzo mili i bardzo nie mili(? - nie wiem jak to ładnie określić). Ale. Zawsze jest jakieś "ale". Tak, nie jestem za tym, żeby przybywali tłumnie do Polski. 
Dlaczego? Pozwolę sobie przytoczyć kilka przykładów.
Nie mamy pieniędzy na opłacenie emerytom godziwych emerytur, ale spoko przyjmijmy uchodźców i dajmy im pieniądze. Ludzie nie mają gdzie mieszkać, tułają się, klęski żywiołowe niszczą im domy - na to pieniędzy nie mamy. Ale na przyjęcie uchodźców i danie im domostw już mamy pieniążki. (UWAGA: tak wiem, że niektórzy bezdomni to po prostu osoby, którym nic się nie chciało i nadal nie chce. I podejrzewam, że się nie zachce). W naszych szkołach nie ma miejsca na takie ilości uczniów, jakie teraz idą do podstawówek, ale jeśli przyjadą uchodźcy to zrobimy wszystko, żeby ich dzieci mogły się dobrze wykształcić. Chyba dość przykładów.
Temat mniej gorący, ale dla mnie jako młodego wyborcy - nie mniej ważny. Partie polityczne. Tak, nie ma żadnej, na którą mogłabym głosować. Każda jest zła, albo jeszcze gorsza. Jestem szalona i czytałam programy wyborcze niektórych partii. Hasła są albo nie zgodne z moimi poglądami albo zbyt ogólnikowe i populistyczne. Wydaje mi się również, że większość posłów i posłanek zasiadających w sejmie jest głupsza/mniej mądra (niepotrzebne skreślić) ode mnie. Rozszerzony WOS robi swoje, chociaż nawet nie chcę go zdawać na maturze. I tu zaznaczę raz jeszcze - nie uważam, że wszyscy w sejmie są idiotami, bo raczej tak nie jest. Czasami komuś zdarzy się powiedzieć coś mądrego. 
Sypią się kolejne tematy: rozdzielenie państwa od kościoła. Jestem za. I tak, wierzę, jestem chrześcijanką, a nawet katoliczką. Ale ogólnie rzecz biorąc - Polska jest państwem świeckim. Nie katolickim, nie jakimkolwiek innym. A to, że wiara katolicka przeważa wśród rzeszy wyznawców w naszym państwie to już nie moja wina. I znając różne aspekty życia politycznego i kościelnego - uważam, że rozdzielenie kościoła i państwa jest jak najbardziej możliwe. 
A teraz mieszanka spraw spornych, mój stosunek do narkotyków, aborcji, środowiska LGBT i eutanazji.
Zacznijmy od szeroko pojętych narkotyków. Po pierwsze dwie rzeczy: wszyscy wiedzą jak bardzo są szkodliwe oraz wszyscy wiedzą jak może być po nich fajnie. Ale nie o tym. 
Jestem za legalizacją. Dlaczego? Bo jak ktoś będzie chciał, to i tak zdobędzie. Bo państwo może zarobić, tak jak już to robi na alkoholu i papierosach. A na czarnym rynku raczej nie zarobią. I jeszcze jedno: wszyscy argumentują, że narkotyki ble, bo się wszyscy potrują. Ale jakoś wszyscy się trują alkoholem i papierosami i nikt na to uwagi nie zwraca. 
Rzecz druga: aborcja. Oj, patrzcie jestem chrześcijanką, a jednak jestem za aborcją! Znaczy... Tylko w przypadkach, które są już dozwolone w naszym państwie. Przypominając jakie są te przypadki: gwałt, zagrożenie życia matki, bądź dziecka. Koniec. Jak jakaś smarkula za przeproszeniem "wpadnie" to niech ponosi jakieś konsekwencje, no błagam. Działania powodują jakieś skutki, no nie?
Mój ulubiony teraz. Środowisko LGBT. Kocham pasjami. Serio. Mam mnóstwo znajomych, którzy są homo lub bi i są niesamowitymi ludźmi. Ich tolerancja w każdym przypadku przekracza znacznie przeciętną i to jest niesamowite. Zresztą znów: nie rozumiem jak można oceniać ludzi po, w tym przypadku, orientacji. A no i oczywiście chciałabym, żeby zostały zalegalizowane związki partnerskie! Bo czemu nie? Miłość rośnie wokół nas... Jak zostało kiedyś zaśpiewane w pewnej pięknej disney'owskiej kreskówce.
No i doszliśmy do - moim zdaniem - najgorszego tematu. Eutanazja. Generalnie jestem za, ale tylko wtedy, kiedy osoba chora/cierpiąca etc jest w stanie sama stwierdzić, że chce zostać odłączona od aparatury. Bo jeśli rodzina zdecyduje... To nie wiadomo w zasadzie, czy ta osoba tak naprawdę nie jest świadoma tego co słyszy, tylko... nie może się obudzić, otworzyć oczu i odpowiedzieć na ich pytania. 

Tym smutnym, poruszającym i refleksyjnym akcentem kończę garść swoich przemyśleń.

Jeśli macie jakieś pytania, chcecie podyskutować przy kawie, zielonej herbacie lub soku porzeczkowym, zapraszam do zakładki "kontakt" tam znajdziecie mojego maila i resztę potrzebnych rzeczy do kontaktu :)

Wasza marudka,

leksa.

wtorek, 22 września 2015

Zupa frustracji

Ugotowałam dla Was zupę z moich frustracji. Zdolność do marudzenia ostatnio u mnie wzrosła.
 
zdjęcie przypadkowe, może pasuje do zupy
 Nie wiem jak Wy oceniacie swoje szkoły, mam nadzieję, że lepiej niż ja swoją. Ze swojego doświadczenia mogłabym powiedzieć po prostu: brak organizacji, miejsca i dobrej kadry pedagogicznej. 
A i jakby ktoś chciał iść w Warszawie do Fredry, to nie polecam to be honest.
Otóż mam wrażenie, że lepiej do matury nauczyłabym się sama w domu z dużą ilością "wolnego" czasu. Bo po prostu potrzebuję czasu do tego, a jeśli mam zadawane milion prac domowych, które - w większości nie wnoszą nic do mojej nauki do matury. Zwłaszcza, że przedmiot, który chciałabym zdawać w rozszerzeniu nie jest niestety rozszerzony w mojej klasie (po raz kolejny zastanawiam się, dlaczego nie wybrałam biol-chemu...). Tak, chciałabym zdawać chemię, niestety muszę uczyć się niechcianego i odrzuconego dawno wosu </3.
Albo te wszystkie dopuszczenia lub niedopuszczenia do matury. Hmm... Nie chcę się kłócić, ale co komu do tego jak zdam maturę (szczególnie z przedmiotów rozszerzonych)? To będzie moja wizytówka w "dorosłym" świecie.
Nie będę pisała już nic o ogólnej potrzebie matury, bo - jak wszyscy wiedzą - jest bezsensowna i tak naprawdę niepotrzebna nikomu. Bo niby jak nasza wymarzona uczelnia ma zweryfikować nas na podstawie kilku eleganckich wyników procentowych? W wielu przypadkach dobry wynik jest szczęśliwym trafem, bo "akurat było to co umiałem", albo "tak, udało mi się trafić dobrą odpowiedź!".
Kolejna rzecz: matura ustna. Szczególnie z polskiego. Koszmar. Masz 15 minut, żeby przygotować się do 10 minutowego monologu, na temat, który nieszczególnie Ci podchodzi. Nawet nie chodzi o to, że się nauczyłeś lub nie. Ale weź tu mów sensownie przed trójką polonistów z wykształcenia, którzy muszą Cię słuchać (zapewne jako kolejnej osoby z rzędu) jak bredzisz coś, bo jesteś zestresowany. Osobiście wstydzę się mówić na forum, szczególnie kiedy nie jestem czegoś pewna. Momentalnie robi mi się gorąco, słabo, robię się blada lub dostaję czerwonych plam na szyi. Super. Dodatkowo trzęsą mi się ręce. Boję się, że powiem coś źle i się skompromituję. I tak zrobię na 100% na maturze. 
Właśnie! Miałam wspomnieć jeszcze o jednej cudnej rzeczy - mianowicie... Nie, nie mogę zrealizować się w swojej szkole. A mam takie wrażenie, że powinna mi to umożliwiać. Przynajmniej w jakimś małym stopniu. Niestety nie umożliwia w żadnym. Nie mam czasu dobrze zrobić pracy domowej, dokładnie czegoś przeczytać, nauczyć się. Bo mam ze wszystkiego wszystko. W tym momencie wyczuwam falę hejtu - "jesteś prawie dorosła, w dorosłym życiu na nic nie ma czasu, tam nikt nie będzie patrzył na twój czas" etc, etc. Wiem, że najpewniej na studiach będę miała tego dużo więcej, ale tam będę się kształciła w tym kierunku, który mnie interesuje i do tego co będzie mi w życiu potrzebne. 
A w liceum? Spoko nauczę się logarytmów, bardzo będzie mi to potrzebne w życiu, szczególnie, że nie chcę iść na studia związane z matematyką. Motyw arkadii? No jasne, czytając książkę będę ją rozpatrywać pod względem arkadyjskości. Zasady prawa po łacinie? Dobrze, że wiążę swoją przyszłość z prawem!
A czego w szkole się nie nauczymy? Oczywiście rzeczy, które nikomu nie są potrzebne - wypełniania PIT-ów, planowania czasu (niby powinniśmy się nauczyć sami dzięki nawałom prac domowych i sprawdzianów, ale niestety wychodzi jak wychodzi), zamiłowania do książek (tylko raczej ich nielubienia, bo się zmusza do czytania często nieciekawych i długich lektur na szybko), cieszenia się z życia (tylko raczej marudzenia, jestem idealnym przykładem), w sumie też słabo sobie radzi z ogólną wiedzą o świecie (najlepszy przykład to cudowny kanał na yt - Matura to bzdura).
Domyślam się, co myślicie czytając tego posta - "Boże, jaka maruda, co ja tu robię!", ale po napisaniu tego i owego o polskim systemie edukacji oraz o mojej niesamowitej placówce edukacyjnej, czuję się o wiele lepiej.

Całuski i uściski od niezastąpionej marudy <3

leksa.
 

niedziela, 17 maja 2015

Omg it's beauty #2

Wiem, że jak zwykle nie piszę systematycznie. Dlaczego? Odpowiedź prosta i ta co zwykle: nie mam czasu.

 Czym zajmę się w tym poście? Włosami. Mianowicie napiszę jak dbam o swoje, co z nimi robię i czego absolutnie nie. Czego używam do pielęgnacji i oczywiście napomknę o milionach zmian kolorystycznych, których już udało mi się dokonać. Bo jestem niezdecydowana i nigdy nie wiem w czym mi lepiej.

Tak wyglądam aktualnie (pewnie nie na długo, bo dążę do jaśniejszego odcienia blondu)
 Zacznijmy od tego, że nie jestem jeszcze zadowolona z długości i koloru moich włosów. Stali czytelnicy mojego bloga, jak i znajomi wiedzą, że kiedyś były o wiele dłuższe. Ale (moje ulubione słowo) teraz poprawiła się ich kondycja i kolor też jest inny. Co prawda czasami widać refleksy rudości (najgorzej), więc chcę je zabić, jednocześnie (wiem!) niszcząc bardzo włosy. Staram się robić wszystkie operacje na moich włosach w odpowiednich odstępach czasu, stosować odpowiednie kosmetyki, żeby jednocześnie nie zrobić z nich siana, co jak na razie całkiem nieźle mi się udaje. Co prawda nie sięgnęłam jeszcze po najbardziej radykalny sposób (rozjaśniacz), a stopniowo próbuję Sunkissem, bo szamponetki nie dają rady. 

Team do rozjaśniania: Sunkiss (L'Oreal), najjaśniejsza szamponetka od Joanny oraz rozjaśniacz do całych włosów (również Joanna), na wszelki wypadek.
Pielęgnacja? Co robię i czego nie. 
Zacznijmy od tego, że nie suszę włosów (oprócz oczywiście niesamowicie okazjonalnych sytuacji) i nie prostuję. W ogóle używam bardzo mało ciepła do stylizacji włosów. 
Myję włosy w chłodnej wodzie (ciepła otwiera łuski włosa i stają się wysuszone), myjąc dodatkowo masuję głowę i skupiam się właśnie przy głowie, nie przy końcówkach. Bo w zasadzie włosy przetłuszczają się od głowy, a końcówki zwyczajnie wysuszają. Przynajmniej ja mam ten pechowy przykład włosów - nie nałożę odżywki na całe włosy, bo będą cały dzień wyglądały tak jakbym ich nie umyła, a jak nie nałożę w ogóle, to od razu mogłabym iść do fryzjera na podcięcie końcówek. Dlatego odżywka tylko na końcówki (to brzmi jak jakieś propagandowe hasło). 
Co z czesaniem? Nie mam wspaniałego tangle teezera, więc zostaje czesanie zwykłą szczotką. Czeszę tylko jak są suche. Mokrych włosów nie polecam czesać z dwóch powodów: są bardziej podatne na zniszczenia i boli jak się czesze (nie polecam).
Po umyciu spryskuję włosy mgiełką regeneracyjną od Syossa, pięknie pachnie i jest niesamowita dla włosów. Po użyciu jej, włosy stają się miękkie w dotyku, gładkie i nie są napuszone.
Jeszcze jeden kosmetyk, który bardzo polecam to suchy szampon batiste - może nie da tego efektu co umycie włosów, ale na pewno je odświeży. Idealny na szybkie wieczorne wyjścia - i super pachnie :D

Jest i cudowny Syoss - w ogóle bardzo polecam produkty tej firmy - bardzo dobrze się sprawdzają.


 Zgubiłam jeszcze gdzieś swoje metamorfozy... 
Mój naturalny kolor włosów to ciemny blond, który według mnie jest bardziej mysi niż blond. Niestety.
Swoją niesamowitą przygodę z farbowaniem zaczęłam w wakacje przed liceum (lipiec 2013 - pamiętna data, mój pierwszy obóz jako kadra). Wpadłyśmy z dziewczynami na wspaniały pomysł farbowania włosów szamponetkami - oczywiście samych końcówek, w końcu wtedy bardzo modne było ombre. No i stało się. Po powrocie z obozu kilka razy odnawiałam sobie ten śliczny blond, któregoś razu na całych włosach i tak zostało.
W ferie zimowe poprzedniego 2014 roku, postanowiłam - znowu szamponetką - przefarbować sobie włosy na brązowe. Wyszło ładnie, zaczął się zmywać do mojego pierwotnego mysiego koloru, ale w zasadzie taki był plan. Żeby wrócić do naturalnego.
Aż do pewnego dnia, kiedy to postanowiłam kupić brązową farbę do włosów. Tyle, że był to orzech. A orzechy zazwyczaj wychodzą z rudym odcieniem. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałam. Dopiero kiedy rano wstałam i spojrzałam do lustra - okazało się, że mają okropne rude refleksy. Niemniej jednak zostałam przy tym kolorze całkiem długo (czyli jakoś tak... do początku maja). 
Potem postanowiłam wrócić do blondu. Wspaniały pomysł. Najpierw bardziej zrudziałam, później na szczęście wróciłam do blondu. No i wytrwałam w nim... może do października. 
W październiku wymyśliłyśmy z Gabrysią, że przefarbujemy się na brąz. Oczywiście ona chciała ciemny, ja - jasny. Więc zakupiłam farbę w kolorze cappuccino (chyba każdy wie, jak wygląda kawa z mlekiem). Szkoda, że totalnie nie wyszło cappuccino. Raczej coś w rodzaju słabej kawy. A więc przy następnym farbowaniu wybrałam farbę koloru jasnobrązowego. Szkoda, że znowu nie wyszedł ten, który miał. Oczywiście był brązowy - ale raczej ciemny, niż jasny. Więc zostałam w tym kolorze, odrostów nie było widać, było super.
Aż do kolejnego pięknego dnia, kiedy powiedziałam - blondzie wróć! No i wrócił. W połowie kwietnia 2015. Postanowiłam pójść nawet do fryzjera, żeby nie zrobić sobie strasznej tragedii z włosów. No i kondycyjnie nie poszło najgorzej. Gorzej z docelowym kolorem - nie był stricte blondem. ZNOWU był rudy. Znowu. Nadal mam poblaski rudego i na wszelkie sposoby próbuję się ich pozbyć. Idzie powoli, ale jakoś idzie ;)


To chyba wszystko na temat włosów, ale - jeśli macie pytania, oczywiście pytajcie, na pewno odpowiem.
Mam nadzieję, że szybciej napiszę następnym razem (jakoś się zbiorę no) ;)

leksa <3

niedziela, 15 marca 2015

Pourodzinowo

No i nadszedł moment, w którym jestem już dorosła.

Sprostowanie: wcale nie jestem dorosła. Tylko pełnoletnia. Tylko mam 18 lat. 

Wczorajszy dzień był niesamowity pd wieloma względami. Dostałam mnóstwo życzeń (facebookowych, telefonicznych, smsowych i osobistych), za które wszystkim bardzobardzo dziękuję. Dostałam piękne i zabawne prezenty, spotkałam się z ludźmi, których od dawna nie widziałam i spędziłam fantastyczny dzień.
Od rana była u mnie najbliższa rodzina, przyjechała nawet siostra ze swoją małą córeczką (btw - dowiedziałam się, że będę jej chrzestną!). Później wpadła do mnie kuzynka i spędziłyśmy mnóstwo czasu na "ploteczkach", bo baaaardzo długo się z nią nie widziałam. Wieczór spędziłam już z przyjaciółmi - dostałam śliczną różę od przyjaciela, a później poszłam do przyjaciółki.
Uważam wczorajszy dzień za jeden z bardziej udanych. Nawet jeśli niektórzy pamiętali o moich urodzinach tylko dzięki temu, że facebook im przypomniał to robi mi się ciepło na sercu kiedy czytam życzenia od znajomych.
 
Niestety nadal jestem pozbawiona mojego aparatu ( :((( ) i piszę z nowego (!!!) komputera. Wreszcie skończą się problemy z brakiem klawiszy (staruszek już się straaasznie psuł), jednak nie mam tu również żadnych zdjęć, które mogłabym wrzucić do posta.

W najbliższych dniach udam się do urzędu wyrobić dowód, niestety nowa formuła dowodów mi nie sprzyja (zdjęcie en face? Chyba żarty!). A w oczekiwaniu na dowód, które może potrwać nawet miesiąc (!), nie będę mogła oddać krwi, co chciałam zrobić już od dawna. I w sumie tylko dlatego spieszy mi się do dowodu.

Liczę, że do następnego postu zdążę już ogarnąć swój aparat, albo przynajmniej jakiś zastępczy.

Miłego dnia!

Niby dorosła a jednak nie,
leksa <3

czwartek, 5 marca 2015

Początkowo-marcowa mieszanka

O matko. To już tylko 9 dni.


Znów jakoś długo nie pisałam. Jakoś chyba brakowało mi weny i czasu do tworzenia postów. Za 9 dni będę "dorosła", a ja zupełnie nie umiem nią być! Podejrzewam, że nigdy potrafić nie będę i na zawsze zostanę małą dziewczynką w środku.


Jutro jadę do Legionowa na kurs, niestety nie zaopatrzona w aparat, bo akumulator ostatnio odmówił mi posłuszeństwa. Jednakże relacja czeka was na snapchacie i pewnie na instagrama też coś wrzucę.

Jedno z niewielu zdjęć zrobionych na marcowym kursie pierwszej pomocy, w Warszawie, na Żoliborzu.
Nie byłam dziś w szkole (i jutro też nie idę - szczęściarz!), bo rano obudził mnie straszny ból brzucha, porównywalny do wbijania noża pod mostek. Nigdy nie miałam wbijanego noża, w sumie w żadne miejsce, ale wyobrażam sobie jak bardzo wielki to może być ból. Chwilami nie mogłam nawet oddychać. Ale już całkiem ok. 

Podobno na tym zdjęciu wyglądamy z siostrą jak bliźniaczki ;)

Ostatnia wiadomość posta: na lato wracam do blondu, być może nawet tak jasnego jak na zdjęciu powyżej ma moja siostra :) Po prostu chyba wolę się w blondzie, ale eksperymenty to eksperymenty ;)

leksa <3

wtorek, 24 lutego 2015

Dzień pierwszy, zdjęcia i happy birthday

Mawiają, że początki są trudne. I to chyba trochę prawda, ale nie tym razem. 
Kilka dni temu dodałam post o tym, że chciałabym zacząć biegać etc.
No i zaczęłam.
W sobotę byłam na basenie z Ulą (ci, którzy mają mnie na snapchacie mogli na bieżąco zobaczyć), a dziś poszłam pobiegać. Mimo małej zadyszki (mam astmę!), czuję się (i czułam podczas biegu) świetnie. Mam jakąś taką energię, której nie miałam wcześniej. 


Miałam zacząć bieganie od marca, bo jak wiecie mam coś z kolanem po feriowym podboju stoku i nart, a w marcu już kończy mi się zwolnienie z wfu etc. Zaczęłam jednak teraz, bo nie wiedząc czemu - bardzo tego potrzebowałam. 
Nie biegałam długo, bo na dworze byłam ok. 15 min, ale to najzupełniej wystarczyło.
Moja dzisiejsza playlista do biegania:
  • Selena Gomez - Forget Forever
  • Skrillex - Banarang
  • Selena Gomez - Hit the Lights
  • Calvin Harris - Blame
  • Lykke Li - I Follow Rivers
 
Jutro u mnie w szkole zaczynają się rekolekcje, więc mam 3 wolniejsze dni (najlepiej!).














I jeszcze...


Wika, Rudzielcu, wszystkiego najlepszego jeszcze raz! W końcu 18 ma się tylko raz w życiu... <3















leksa <3